Reklama

Przeznaczeni na zagładę - Fragmenty wspomnień Leokadii Stańczak z gminy Iłów

Fragmenty wspomnień Leokadii Stańczak – Bortkiewicz, córki Antoniego Stańczaka urodzonego w 1898 roku w Stegnie gmina Iłów i Pelagii Stańczak z domu Chudzyńska urodzonej w 1900 roku w Zalesiu parafia Brzozów.  Antoni Stańczak był żołnierzem Legionów Piłsudskiego, brał udział w bitwie o Warszawę w sierpniu 1920 roku, w odbijaniu Wilna i w pochodzie do Kijowa. Za zasługi wojenne otrzymał ziemię w osadzie Puzieniewicze koło Nowogródka. 18 września 1939 roku został aresztowany przez Sowietów, zesłany do Ostaszkowa, zgładzony 19 maja 1940 roku w Miednoje

Fragmenty wspomnień Leokadii Stańczak – Bortkiewicz, córki Antoniego Stańczaka urodzonego w 1898 roku w Stegnie gmina Iłów i Pelagii Stańczak z domu Chudzyńska urodzonej w 1900 roku w Zalesiu parafia Brzozów.  Antoni Stańczak był żołnierzem Legionów Piłsudskiego, brał udział w bitwie o Warszawę w sierpniu 1920 roku, w odbijaniu Wilna i w pochodzie do Kijowa. Za zasługi wojenne otrzymał ziemię w osadzie Puzieniewicze koło Nowogródka. 18 września 1939 roku został aresztowany przez Sowietów, zesłany do Ostaszkowa, zgładzony 19 maja 1940 roku w Miednoje.

„Urodziłam się w 1926 roku w Puzieniewiczach koło Nowogródka. Miałam czterech młodszych braci. Żyliśmy dostatnio i szczęśliwie na tak zwanych „kresach”. Rodzice pobudowali dom, stodołę ze spichlerzem, serownię oraz drwalnię. Nasz kościół parafialny znajdował się w Mirze koło Zaosia, znanego z miejsca urodzenia Adama Mickiewicza. Tragedia naszej rodziny zaczęła się od przyjścia Armii Czerwonej 17 września 1939 roku. Dzień był piękny, słoneczny. Już od rana  spokój zakłócały latające samoloty i spadające wokół nas bomby. Około południa zawitali do nas komuniści białoruscy i żądali zdania broni, której przecież u nas nie było. Był natomiast duży skład serów i innych produktów mlecznych. Zostały one natychmiast zarekwirowane dla Armii Czerwonej. Sowieci pozamykali nasze budynki na  3 kłódki. Widząc, co się dzieje i słysząc pogróżki, jeszcze przed zachodem słońca Tatuś kazał zaprząc konie, ażeby wyjechać z domu i przenocować w ukryciu w stodole u zaprzyjaźnionego Białorusina w Turcu, naszym pobliskim miasteczku. Rano wróciliśmy do domu i zastaliśmy kompletne spustoszenie. Rozkradziono blisko dwudziestoletni dorobek naszych rodziców. Nawet z tych 2000  zarekwirowanych serów nie pozostawiono ani jednego. Po naszym powrocie wkrótce pojawili się komuniści, aresztowali w naszej obecności naszego Tatusia, zabrali konie. Nam: pięciorgu dzieciom i Matce pozostała pościel, wóz bez koni i to, co było na nas z ubrania. Dzień 18 września 1939 roku  był dla naszej rodziny dniem rozstania się na zawsze z Ojcem, który był dla nas ukochaną osobą i którego szukaliśmy nieustannie przez Czerwony Krzyż i inne organizacje, aż do 1991 roku, kiedy to otrzymaliśmy od Rodziny Katyńskiej kopię listy zamordowanych przez NKWD z datą 19 maja 1940roku.Było tam nazwisko naszego Tatusia(…)18 września 1939 roku po aresztowaniu Tatusia i wywiezieniu w nieznane, dobrzy sąsiedzi, żony osadników, przyjęli nas do swoich ocalałych domów i przetrzymali nas aż do dnia deportacji, to jest do 10 lutego 1940 roku. Tego wydarzenia chyba nikt z nas nie zapomni. Zima była bardzo mroźna, ziemia pokryta grubą warstwą śniegu. O godzinie 4 rano zadrżało wszystko od wielkiego łomotania w drzwi, które oprócz zamków zawsze były podparte belką. Po ich otwarciu wpadła do domu zgraja uzbrojonych czerwonoarmistów, przeczytali rozkaz i kazali „sobiratsa z wieszczami” czyli zabierać się z rzeczami i przy -40 stopniach mrozu wyrwano nas z domu, załadowano pod bronią na sanie, gdzie Mamusia poprzykrywała nas pierzyną, aby ratować przed zamarznięciem. Odtransportowano nas do towarowego pociągu w Stołpcach. Do wagonów ładowano po 65 osób. Zmarznięci i przestraszeni ludzie wrzucali swój ocalony dobytek do bydlęcych, brudnych wagonów, niedostosowanych do transportu ludzi w humanitarnych warunkach. W środku każdego z nich stał żelazny piecyk do ogrzewania. Za nim wyrwana część deski w podłodze tworzyła dziurę, przeznaczona na ustęp. Pod dachem wagonu były po dwa nieoszklone, zakratowane małe okienka i kilka szpar, rozjaśniających wnętrze pomieszczenia.(…) Dano nam 17 zmarzniętych bochenków czarnego chleba i paczkę solonej ryby na 65 osób na dwa dni. Jako dodatek – trzy wiadra gotowanej wody, tak zwany „kipiotok”. Strażnicy ostrzegali nas, że każda próba ucieczki będzie karana śmiercią. Zasunęli drzwi, zawiązali je drutem z zewnątrz. Stuk zderzaków i gwałtowne szarpnięcie uzmysłowiło nam, że pociąg rusza wioząc nas w nieznane. Wiedzieliśmy, że jedziemy na wschód. Włosy przymarzały do wilgotnych ścian wagonów.(…) Jechaliśmy prawie dwa tygodnie: przez Smoleńsk, Wołogdę do Wożegi, skąd przewieziono nas saniami na Żarowski pasiołek  czyli osadę. Tam poza drzewami tajgi nic nie było, a zima, głód i rozpacz nie ustępowały. Umieszczono nas w przemarzniętych barakach jak sardynki, po 17 osób w jednym. Tam w niedługim czasie zmarł mój 6-cio miesięczny braciszek, którego nie mogliśmy nawet po ludzku pochować, bo grób kopaliśmy patykami w zamarzniętej ziemi.(…)W niedługim czasie pozwolono nam zbudować sobie prycze do spania i stoły z nieheblowanych desek przymocowanych do ścian i podpartych grubymi, sękatymi pniami. Poza „kipiotokom” brakowało wszystkiego. O mleku , czy owocach mogliśmy tylko pomarzyć. Byliśmy głodni, chorowaliśmy, a wszy i pluskwy wysysały z nas ostatki krwi. Nie było się w co ubrać i nie było gdzie nabyć nowego ubrania i nie było za co. (…). Nasza Mamusia stała się  „lesorubem”, czyli  drwalem, bo musiała zdobyć te 3 ruble „awansu” każdego dnia. My, dzieci pomagaliśmy jej paląc gałęzie, piłując klocki drewna do napędzania traktorów oraz karczując pole pod kartofle, zbierając maliny i jagody.(…) Po dwóch  latach, kiedy Niemcy rozpoczęli wojnę z Sowietami, dano nam więcej swobody, ale żywności, to już prawie nie było. Nie można było nawet marzyć o 400 gramowym przydziale chleba.  Wszyscy  z osady postanowiliśmy ruszyć na południe, gdzie się organizowała Polska Armia. Wyjechaliśmy wynajętym towarowym pociągiem. Podróż trwała ponad 2 miesiące w warunkach nie lepszych od tych z 10 lutego 1940 roku, ale wagony już nie były zaryglowane. Kradliśmy po drodze co się tylko dało, ażeby napełnić żołądki i nagrzać wagony. Wielu zginęło po drodze, bo nie zdążyli wrócić na czas do pociągu, który ruszał i stawał, kiedy tylko chciał. Byli tacy, którzy wskakując nań w biegu zostali pomiażdżeni lub pokaleczeni. Przejechaliśmy przez Moskwę, Swierdłowsk, Czelabińsk, Magnitogorsk na Uralu, poprzez Kazachstan do granicy chińskiej, gdzie się tory kolejowe kończyły. Stamtąd zawrócono nas na zachód i przez Kirgistan dojechaliśmy do Uzbekistanu. Stamtąd było już tylko około 40 km do polskiego obozu w Kermine. Tam pomimo szalejących epidemii było nam lepiej, bo mieliśmy chleb na śniadanie, a na obiad zupę. (…) Stamtąd zgłosiłam się do Wojskowej Szkoły Młodych Ochotniczek mając lat 16. Moi dwaj bracia: Tadek i Karol wstąpili do Junackiej Szkoły Kadetów (…).Będąc przy ugrupowaniu wojskowym wyjechałam w sierpniu 1942 roku okrętem Zdanow do Pahlevi, gdzie nas oczyszczono, umundurowano i odkarmiono na tyle, że z kościotrupów zamieniłyśmy się znowu w typowe, piękne polskie dziewczęta. Stamtąd odbyła się długa podróż przez Teheran, Bagdad, Jordanię, Syrię  do Palestyny, gdzie ulokowano nas w końcu na stałe w klasztorach Nazaretu, aby spokojnie żyć i zdobywać wiedzę w języku polskim. Szkoła Młodych Ochotniczek była ostoją polskości i patriotyzmu. Tam w 1947 roku zdałam maturę.(…). Do Polski nie wróciłam, gdyż nie było wolnej Polski…”

Opracowała: Wanda Dragan

Leokadia Stańczak – Bortkiewicz  mieszka w Kanadzie, jest członkiem Zarządu Kongresu Polonii Kanadyjskiej, aktywnie działa w wielu związkach polonijnych. Posiada liczne odznaczenia, między innymi Krzyż Sybiraka.

............................

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo e-Wyszogrod.pl




Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Wróć do